Czas opisać tę wyprawę, bo pewnie szybko zapomnę a było tak. Na początek w poniedziałek spóźnienie PolskiegoBusa. Pierwsze wrażenie z ZOB (dworzec autobusowy) - brudno, gorzej niż w Poznaniu. Na szczęście można tam było nabyć Berlin Welcome Card w wersji 72 godziny ze zwiedzaniem Wyspy Muzeów (Museumsinsel) w cenie 40,5 Eu. Pierwsza S-bahna nam uciekła ale następna przyjechała relatywnie szybko. Już na peronie zadzwoniłem pod numer podany w rezerwacji i tu niespodzianka. Pani w słuchawce mówi, że powinienem zadzwonić pod inny numer. Postanowiłem jednak jechać pod podany adres. Dojechaliśmy, doszliśmy, kawałek (tak z 0,5 km) jednak było z tej stacji. Jesteśmy pod domem, dzwonię jeszcze raz a telefonu nikt nie odbiera. Dzwonię do firmy, mając w pogotowiu kod rezerwacji (bo tak wyczytałem i miałem plan zapasowy), niestety wszyscy konsultanci zajęci. Na szczęście na ulicy pojawia się Klaudia z e-maila o urodzie ... indyjskiej, chętniej mówiąca po angielsku niż po niemiecku. Zatem wbrew obawom pozostałych członków "wycieczki" nie musimy spać pod mostem. Na drugie piętro trzeba wejść po schodach ale mi to akurat nie przeszkadza. Dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką nie jest może szczytem luksusu ale nic więcej nam nie potrzeba. Dzięki wyposażonej kuchni łatwiej (i taniej) jest rozwiązać problem śniadań i kolacji. Oczywiście w hotelu śniadanie na ogół sa w cenie ale kolacje już nie. Mi śniadanie by starczyło ale reszcie "wycieczki" nie. Ważna wskazówka na przyszłość - należy szukac kwatery blisko stacji/przystanku. Po szybkim rozpakowaniu udajemy się do EDEKA (taki sklep) i robimy zakupy. Do podróży po Berlinie już nie udaje mi się namówić reszty "wycieczki".
We wtorek od rana wyruszamy na Alexanderplatz - to sugestia większości przewodników. Powoli zaczynam rozszyfrowywać zasady komunikacji. Już na początku mamy kontrolę biletów a tego dnia będziemy mieli jeszcze 2 zatem generalnie bilety sprawdzają. Oczywiście Ewa musi iść do Primarku, bo jak inaczej. Są tam generalnie tłumy, bo ceny rzeczywiście są niskie. Przy jednej stronie wejścia do tego marketu stał czarnoskóry ochroniarz ale bardzo charakterystyczny. Był naprawdę duży i miał taką postawę boksera, który właśnie za chwilę ma rozpocząć kolejną rundę na ringu. Kciuki zaciśnięte, szczęka rytmicznie żująca gumę, wrażenie niesamowite. Później udajemy się na przystanek autobusu linii 100, która ma typowo turystyczną trasę i zahacza o najważniejsze miejsca w Berlinie. Przystanku trzeba było trochę poszukać a po drodze co kawałek naganiacze komercyjnych (osobno płatnych) busów zapraszali do swoich. Generalnie padał deszcz i ludzi było mniej, Nawet dużo miejsc siedzących jeszcze zostało. Niestety zdjęcia niezbyt efektowne wychodziły. Tyle tylko, że objechaliśmy. Koniec trasy był przy dworcu Zoo, stamtąd poszliśmy do Ewangelickiego Kościoła Wilhelma (pamiątkowe ruiny). Trochę się pokręciliśmy i wróciliśmy (znów autobusem) na Alexanderplatz. Poszliśmy pod Czerwony Ratusz, przyglądając się wieży telewizyjnej. Wpadliśmy na obiad do CanCun, gdzie kelner odkrył we mnie matematyczny talent a gdy się dowiedział, że jesteśmy z Polski nie omieszkał pochwalić się znajomością "kochanie moje" i "Lewandowski". Mi osobiście danie rybne przypadło do gustu, zwłaszcza że 25 Euro za obiad dla 3 osób (22,50) to wcale nie jest dużo jak na berlińskie warunki. Jednak reszta "wycieczki" nie chciała już następnego dnia wracać do CanCun. Po obiedzie udaliśmy się do Katedry Berlińskiej. Dzięki Berlin Welcome Card, znów bilety były tańsze. Trafiliśmy na (co najmniej) próbę jeśli nie koncert organów (+ śpiewaczka) zatem było nastrojowo. Katedra piękna, jest co oglądać, turystów dużo ale bez olbrzymich kolejek. W katedrze można było wejść na platformę widokową wokół kopuły i warto było. Piękne widoki. Po drodze zwróciły naszą uwagę ule pszczele ustawione na dachu ale w końcu tyle lip przy Unter den Linden. Później jeszcze chodziliśmy, pamiątki kupowaliśmy (relatywnie drogie), znów po sklepach chodziliśmy (niestety) i w końcu wylądowaliśmy na Inselsmuzeum, gdzie ludzi jeszcze pełno ale okazało się, że generalnie to już nie wpuszczają (dochodziła 18-a). Zatem trochę jeszcze się pobłąkaliśmy i do domku. Generalnie trochę się jednak nachodziliśmy.
W środę postanowiliśmy zacząć od muzeów. Wystartowaliśmy z najbliższego przystnku autobusowego (50 m) ale czas dotarcia był porównywalny, bo autobus jechał "zakręconą" drogą ale dla nas to nawet lepiej. Zaczeliśmy do Nowego Muzeum, dzięki BWC nie musieliśmy stać w kolejce po bilety (wszędzie te bilety). Plecak trzeba było zostawić w skrytce. Bardzo "napalałem się" żeby zrobić zdjęcie największej atrakcji (Nefretete) a tu ... niespodzianka, akurat tam zakaz fotografowania i jeszcze specjalnie dwóch strażników. Nie dało rady. Generalnie bogate wielkie zbiory, dużo zwiedzania. Później poszliśmy do Pergamonmuseum ale żeby wejść trzeba było jeszcze prawie godzinę odstać w kolejce (o rany). Znów dużo zwiedzania, chodzenia. Wszędzie pełno strażników. Gdy wyszliśmy i zobaczyliśmy kolejkę do Galerii malarstwa, to ... zrezygnowaliśmy i wyruszyliśmy na obiad. Tym razem poszliśmy do typowo "berlińskiej" knajpki schowanej w podwórzu. O dziwo reszta "wycieczki" była usatysfakcjonowana schnitzlami a ja pozwoliłem sobie na piwko. Następnie namówiłem resztę "wycieczki" na podróż S-bahną dookoła centrum Berlina. Linia 41 lub 42 (jedna kursuje zgodnie z ruchem wskazówek zegara a druga przeciwnie). Po drodze do Ostkreutza zobaczyłem (dla mnie) pamiętny Ostbahnhoff (dawniejszy Hauptbahnhoff) i objechaliśmy ten Berlin aż do Sudkreutz (duży i nowoczesny), gdzie poszliśmy na kawę i lody. Później pojechaliśmy na Podstamerplatz i przeszliśmy do Bramy Brandenburskiej ale z innej strony niż we wtorek. Stamtąd przez pl. Paryski ruszyliśmy do Reichststagu/Bundestagu niestedy nie byliśmy zapisani (bo internet był kiepski) zatem tam na kopułęnie weszliśmy ale i tak nachodziliśmy się nieźle przecież. Obejrzeliśmy największe akwarium na świecie Aquadomm. Generalnie wymęczyłem resztę "wycieczki". Później była jeszcze czwartkowa przygoda z opuszczeniem kwatery, bo Klaudia zaspała i nie przyszła na ósmą i znów były nerwy ale wszystko się dobrze skończyło. Czy warto było jechać do Berlina? Nie będę ukrywał - celowo jechałem właśnie tam, bo zależało mi na tym aby zrobić rozpoznanie przed maratonem w 2016 r. Mam nadzieję, że liczę na to, iż w 2016 r, wystartuję w Maratonie Berlińskim.
__Trochę fotek z Berlina (tych bez nas)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz